Trudno o ten stan umysłu, w którym można szczerze pisać o miłości. Coś musi się wydarzyć, żeby można było zrobić introspekcję. Pisać o zapowiedziach miłości, meandrach, przeistoczeniach i wreszcie – o końcu. To nie musi być zakochanie, rozstanie ani kryzys. Wystarczy jedna mała rzecz, która jak w wehikule czasu przeniesie nas w tę przestrzeń. W obliczu najmniejszych jej przejawów człowiek mięknie. Traci gardę i staję się podatny na zranienie. Klęka przed nią, modli się do niej i ją wyznaję. Gorliwie i na swój sposób.
Cały wszechświat zagina się pod jej najmniejszym ciężarem. Jak w polu grawitacji. Każdy doświadcza jej głodu. Niektórzy lepiej go rozumieją, ale nawet oni są skazani na porażkę przy wszystkich próbach zaspokojenia. U mnie ten głód łączy się z ogromną ciekawością ludzkiego życia i pragnienia wkroczenia poza fasady. To dla mnie definicja miłości. Chcieć dotrzeć tam, gdzie wydaje się, że nie można.
Może kiedyś zupełnie się rozpadnę, bo w każdym momencie, kiedy czuję, że kocham, jestem we fragmentach. Trzyma mnie w całości jedynie nadzieja, że tym razem się uda i drzwi się uchylą. Tylko, że za pierwszymi drzwiami są następne, a potem kolejne. W końcu, któreś pozostaną zamknięte.
W filmie „Lisbon Story” najbardziej uderzyła mnie jedna kwestia. Pragnienie bycia wszystkimi jednocześnie. Czuję, że miłość jest drogą do tego stanu. Omnipotencji? Może omniodczuwania. Rozpuścić się w rzeczywistości, stracić dla siebie samej. Piękno przegranej. Obejmowanie empatią.
Wracam do małej, trzyletniej dziewczynki, którą byłam. Próbuję dać jej to, co starałam się dać, niektórym osobom obecnym w moim życiu. Wiem, że to ją trzymałam w objęciach. Tyle razy, w zmienionych formach. Obejmowałam żywe istoty, próbując nakarmić kogoś z przeszłości, ducha.
Tyle chciałabym ci powiedzieć. O tylu sprawach nie masz pojęcia. Nie wiesz nic o granicy bólu. Patrzysz wtedy na ludzi, którzy są obok ciebie, a oni stają się coraz bardziej obcy. Osuwasz się w nieistnienie. Nikogo nie wołasz, a tutaj uwagę zdobywają tylko ci, którzy krzyczą. Potem krzyczysz, ale za każdym razem jest za późno. Jak w „Nimfomance” von Triera spotykasz w sobie miejsca, w których zieje pustką, gdzie nie ma nadziei. Do pewnych zakamarków nawet ona nie dociera. Zostajesz tylko ty i twoja tajemnica. Tyle chciałabym ci powiedzieć, ale nie mogę, bo ciebie nie ma. Razem z tobą, jak w „Małym Lordzie”, idę na przekór światu, żeby coś poczuć.