Jest późny wieczór. Śpiewa mi Leela James. Piję bezalkoholowe wino. Stawiam się, żeby dać świadectwo, ale nie takie na miarę Herberta. Nie dowierzam, że to moje ludzkie doświadczenie mogłoby mieć taką wagę. Rozmywam się w codzienności, w przedmiotach i interakcjach, chociaż tli się we mnie tęsknota za czymś większym. Nie zniknie, bo jest jak znak szczególny, wpisany w moje ciało na zawsze. Kiedy chociaż na chwilę zapominam o tej tęsknocie, tracę rezon, nie jestem do końca sobą. Łatwo jest zapomnieć, że umrzemy, a i to brzmi nazbyt dobitnie i wytrąca nas z gotowości do subtelnej analizy, którą musimy sobie zapodawać, żeby docierać do własnej istoty. Nie będę kłamać, chciałabym się wypisać z życia i zanurzyć w tajemnicy. Zamknąć się w zakonie kartuzów, do którego nie przyjęliby mnie ze względu na płeć i zapewne brak odpowiedniej stabilności w sobie. Może się mylę. Może przyjdzie czas, że za Cohenem wypiję swój przydział wina, wypalę ostatnie paczki papierosów i wejdę na szczyt góry, żeby pozbyć się ziemskiej tożsamości na rzecz przyswajania nauk mistrza.