Zawsze chciałam być kimś innym. Kimś lepszym, wyjątkowym, z innego kraju, z innej rodziny. Chciałam mieć rodzeństwo, robić z przyjaciółmi szalone rzeczy zanurzona w innych realiach niż te postkomunistycznej Polski B. Chciałam być wolna od trosk. Uwolnić się od bliskich, swojej głowy, sposobu myślenia, emocji i dryfować na fali niczym jakaś postać z serialu „Plotkara”. Mieszkanie na Upper East Side wpisywałoby się w moją wizję. Albo tak wyrwać samą siebie tym czterem ścianom M4, dać ponieść kreatywności, napisać książkę i móc wspomnieć w niej o Dolinie Śmierci, że coś tam się działo, albo o Puerto Rico albo Hawanie, niekoniecznie Świdniku lub Krakowie, który i tak z trudem mnie zaakceptował. Wyjść poza to ograniczone ja, z którym nie mogłam dojść do porozumienia tak do końca. Wszystkie moje marzenia dotyczyły porzucenia samej siebie, swojego kraju i pochodzenia. Porzucić siebie tak, jak porzucili mnie przodkowie, użyć tak, jak było to w zwyczaju. Tak byłam uczona. Dopiero teraz zdaję sobie z tego sprawę jak bardzo jest to wpisane w nasze zachowanie. Wybrakowani przepraszamy, że żyjemy, kajamy się, porównujemy, albo robimy się zgorzkniali i oceniający, często pod przykrywką sukcesów lub obycia. Nie mam przepisu na to jak stać się ludzkim, ale wiem jak na pewno się takim nie stać – musisz spuszczać sobie codziennie manto własnych, cudzych oczekiwań i zatapiać się w poczuciu gorszości, albo lepszości, bo to tylko druga strona medalu. Chciałabym, żeby wszystko nas od tego odwodziło, ale obawiam się, że możemy to zrobić tylko my sami.